Mojej wróżce
Przedtem stał na tyle daleko, by nie przekraczać magicznej granicy, za którą portierzy i ochroniarze tego świata robią się zaniepokojeni. Po przekroczeniu której podchodzą leniwym krokiem i patrząc z obrzydzeniem każą odejść… Podchodzą rozluźnieni, bo nie stanowi zagrożenia. Psuje tylko estetykę. Nie pasuje do złoceń, purpury, do eleganckich futer i blasku biżuterii. A można go bezkarnie uderzyć. Niektórzy robili sobie nawet z tego rozrywkę…
Był kloszardem już od wielu lat. I nie przekraczałby tej magicznej granicy gdyby nie Voilante.
Teraz już się nie bał. I o dziwo, wprawdzie umiał szybko zniknąć, ale też i granicę przekraczał w niewyobrażalnie bezczelny sposób i nikt go nie dotknął… Teraz stawał wyprostowany i patrzył prosto w oczy przepięknych kobiet, patrzył na ich skrzące kolie ażurowo przykrywające śmiałe dekolty, na diademy w fantazyjnych fryzurach, na pierścienie na białych delikatnych dłoniach… I uśmiechał się. Z pobłażaniem, wyrozumiale, z wyższością. Gniewne i zdumione spojrzenia mężczyzn gasił pogardą. Czy ich stać byłoby na to co jego? A później znikał. Szedł przez miasto patrząc na wszystkie dobra i luksusy tego świata, mimochodem dotykając Rolls Royce’a i jednym spojrzeniem gasząc warkot psa w uniformie szofera. Taką dawało to siłę…
Nie miał o tym pojęcia aż do tego płomiennego wieczoru, aż do tego pożaru. Pożaru, w którym bez śladu popiołu spłonęły wszystkie brylanty najbardziej ekskluzywnego jubilera w Paryżu. Łącznie z La Voilante, największym, najdroższym, najpiękniejszym brylantem na świecie. Tak mówiły oficjalne wersje. Oparzenia goiły się długo, ale warto było. Teraz stojąc w zapuszczonym kwartale parszywej dzielnicy był w stanie z jednego zabłąkanego okruszka neonowych świateł wypuścić całą eksplozję tęczy we wszystkie strony świata. A później całował namiętnie acz z szacunkiem, zawijał w brudną chustkę i będąc Panem Tego Świata, pobłażał wszelkim fanaberiom bogaczy…